Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ricardo chwycił staromodną torbę i wciągnąwszy ją, stuknął nią o belki.
— Tak! Powinieneś palić przede mną świecę, jak to robią w twoim kraju przed świętymi. Nigdy żaden święty tyle dla ciebie nie zrobił co ja, ty niewdzięczny włóczykiju. No dalej! Właźże.
Wspomagany przez rozmownego Ricarda, Pedro wgramolił się na pomost, gdzie pozostał czas jakiś na czworakach, machając kudłatym łbem omotanym w białe gałgany. Potem dźwignął się niezgrabnie i wyglądał w ciemności jak wielkie zwierzę kołyszące się na tylnych łapach.
Pan Jones zaczął objaśniać Heystowi omdlałym głosem, że tego ranka byli już w bardzo nieszczególnym stanie, gdy w tem spostrzegli dym wulkanu. Dodało im to sił do walki o życie. Wkrótce potem ujrzeli wyspę.
— Ledwie starczyło mi przytomności w upieczonym mózgu aby zmienić kierunek łodzi — ciągnął widmowy głos. — Ale żeby znaleźć ratunek, pomoc, białego człowieka — żaden z nas nie marzył nawet o czemś podobnem. To poprostu niesłychane!
— Pomyślałem właśnie to samo, gdy przyszedł mój Chińczyk i powiedział, że zobaczył łódź z białymi wioślarzami — rzekł Heyst.
— Co za nadzwyczajne szczęście — wtrącił Ricardo, który stał tuż obok, łowiąc uważnie każde słowo. — Wydaje mi się, że to sen — dodał. — Cudowny sen!
Cisza zapanowała w grupie tych trzech ludzi, jak gdyby każdy z nich bał się mówić, mając niejasne poczucie że wisi nad nimi coś nieuniknionego. Z jednej strony Pedro a z drugiej Wang wyglądali jak czujni widzowie. Ukazało się kilka gwiazd w pościgu za nad-