Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

myślał o nim w tej chwili. Gdyby się tak pochylić a potem, przy podnoszeniu się, zadać prujący cios i zepchnąć ciało z pomostu — tylko plusk wody zamąciłby zlekka ciszę. Heyst nie miałby czasu krzyknąć. Byłoby to załatwienie sprawy szybkie, i porządne, i zgadzające się cudownie z usposobieniem Ricarda. Ale poskromił ten poryw dzikości. Robota była daleko bardziej skomplikowana. Należało zagrać tę melodję z innego tonu i w znacznie wolniejszem tempie. Wrócił do swego opowiadania na nutę gadatliwej prostoty.
— Ehe, i ja nie czuję się taki silny, jak mi się zdawało kiedy pierwsze łyki postawiły mię na nogi. Woda to wielki cudotwórca! I że też znalazła się właśnie tu na miejscu! To było zrządzenie niebios — prawda, panie?
Pan Jones, zagadnięty przez Ricarda, wszedł w swoją rolę w umówionej sztuce:
— Istotnie, kiedy zobaczyłem pomost na wyspie, która mogła być zupełnie niezamieszkała, nie chciałem wierzyć własnym oczom. Wątpiłem czy go widzę naprawdę. Myślałem że to złudzenie, póki łódź nie wpłynęła rzeczywiście między pale, tu gdzie ją pan teraz widzi.
Podczas gdy mówił to nikłym głosem, który zdawał się nie mieć nic wspólnego z ziemią, giermek jego bardzo hałaśliwym i ziemskim tonem przemawiał do Pedra, robiąc gwałt o bagaże:
— No, dalej, podawajże te tłomoki! Rusz się, hombre, bo inaczej zlezę znowu i wyrżnę w te twoje bandaże, ty mruczący niedźwiedziu ty!
— Ach tak, więc pan nie wierzył że ten pomost rzeczywiście istnieje? — pytał Heyst Jonesa.
— Powinieneś całować mię po rękach.