Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Heyst poruszył się; upiorny głos zamilkł, ale oczy Heysta przebiegały w dalszym ciągu wiersze ostatniej kartki:

Ludzie o udręczonem sumieniu albo zbrodniczej wyobraźni zdają sobie sprawę z wielu rzeczy, których zgoła nie podejrzewają spokojne, zrezygnowane dusze. To nietylko poeci odważają się schodzić w przepaści piekieł, albo wręcz marzą o takiem zejściu w otchłanie. Nawet najmniej wymowne z ludzkich stworzeń musi sobie powiedzieć w jakimś momencie życia: „Wszystko, byle nie to!“
Każdy z nas ma chwile jasnowidzenia. Niewiele nam z nich przychodzi. Porządek świata nie pozwala, aby cośkolwiek udzieliło nam pomocy. W gruncie rzeczy haniebnym jest ten porządek, jeśli go sądzić według zasad ustalonych przez jego ofiary. Usprawiedliwia najgwałtowniejsze protesty i zarazem miażdży je nieodwołalnie, podobnie jak miażdży najbardziej ślepe poddanie się losowi. Tak zwane zło — zarówno jak i tak zwana cnota — musi samo dla siebie stanowić nagrodą, jeśli ma być czemś istotnem...
Jasnowidzący czy zaślepieni, wszyscy ludzie kochają swoją niewolę. Nad nieznaną potęgę przeczenia przekładają nędzę niewolniczego barłogu. Jedynie człowiek może wzbudzić w nas wstręt do litości; a jednak sądzę że łatwiej uwierzyć w nieszczęście człowieka, aniżeli w jego złą wolę.

To były ostatnie słowa. Heyst opuścił książkę na kolana. Głos Leny przemówił nad jego pochyloną głową:
— Siedzisz tu, jak gdybyś się czuł nieszczęśliwym.