Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Myślałem że śpisz — odpowiedział.
— Położyłam się rzeczywiście, ale nawet nie zamknęłam oczu.
— Sen byłby cię pokrzepił po spacerze. Czy nie próbowałaś zasnąć?
— Mówię ci że położyłam się, ale zasnąć nie mogłam.
— I leżałaś tak cicho! Co za nieszczerość! A może chciałaś być chwilę sama?
— Jabym miała chcieć samotności! — szepnęła.
Zauważył że spoglądała na książkę, i wstał aby postawić ją z powrotem na półce. Odwróciwszy się, zobaczył że Lena osunęła się na krzesło — było to zwykłe jej miejsce — i wyglądała jakby opuściły ją nagle wszystkie siły, zostawiając tylko młodość, która wydała mu się bardzo wzruszająca i zdana na jego łaskę i niełaskę. Podszedł szybko do krzesła.
— Zmęczona jesteś, prawda? To moja wina, że zaprowadziłem cię tak wysoko; za długo byliśmy na dworze. A przy tem taki dziś duszny dzień!
Śledziła jego zaniepokojenie, siedząc bezwładnie z oczami ku niemu wzniesionemi, równie nieodgadniona jak zawsze. Unikał jej wzroku właśnie dla tej przyczyny. Zapamiętał się w podziwie dla tych biernych ramion, dla tych bezbronnych ust i — tak! musiał jednak do nich wrócić — dla tych szeroko rozwartych oczu. Coś dzikiego w siwym jej wzroku przypomniało mu morskie ptaki pod chłodnem, chmurnem niebem północy. Drgnął, gdy zaczęła mówić, odczuwszy nagle w jej głosie cały urok fizycznego zbliżenia.
— Powinieneś starać się mnie pokochać! — rzekła.
Poruszył się ze zdziwieniem.
— Starać się! — mruknął. — Ależ zdaje mi się —