Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

udział, trzeba grać partję do końca. Nie! cień Morrisona nie ma powodu mnie nawiedzać. Co ci się stało? Czemu tak patrzysz na mnie, Leno? Słabo ci?
Heyst poruszył się, jakby chciał wstać. Lena wyciągnęła ramię aby go zatrzymać; pozostał w siedzące pozycji, wsparty na ręce. Wpatrywał się w nią, obserwując nieokreślony wyraz jej twarzy pełnej niepokoju; zdawało się wprost, że Lena nie może zaczerpnąć powietrza.
— Co ci się stało? — nalegał, czując dziwną niechęć do poruszenia się i dotknięcia jej.
— Nic. — Przełknęła ślinę z trudem. — Naturalnie że to niemożliwe. Jakie ty nazwisko wymieniłeś? Nie dosłyszałam nazwiska.
— Nazwisko? — powtórzył Heyst ze zdumieniem. — Wspomniałem tylko Morrisona. To nazwisko tego człowieka, o którym opowiadam. Cóż z tego?
— I mówisz że to był twój przyjaciel?
— Po tem co słyszałaś, możesz sama osądzić. Wiesz tyle o moich stosunkach z nim, co i ja sam. Ludzie z tych okolic, sądząc z pozorów, nazywali nas także przyjaciółmi, o ile sobie przypominam. Pozory! Czyż można domagać się czegoś innego, czegoś lepszego? Niepodobna żądać nic więcej.
— Chcesz mię ogłuszyć słowami — zawołała. — Chyba z tego żartować nie możesz.
— Nie mogę? No tak, nie mogę. Szkoda. Toby był może najlepszy sposób — rzekł Heyst tonem, który w jego ustach można było nazwać ponurym. — A jeszcze lepiej zapomnieć zupełnie o tej głupiej historji. — Lekka żartobliwość jego słów i obejścia wróciła jak przyzwyczajenie, z którem się zrósł, wróciła, nim jeszcze jego czoło zdążyło zupełnie się wypogodzić. — Ale