Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? Och, nie mam nic przeciwko temu i postaram się nie drgnąć. Twoje oczy —
Patrzył w nie i w istocie zapomniał w tej chwili najzupełniej o zmarłym Morrisonie.
— Nie, doprawdy — wykrzyknął nagle. — Jakaś ty nieprzenikniona, Leno, z temi twojemi szaremi oczami! To mają być okna duszy, jak powiedział jakiś poeta. Musiał być szklarzem z powołania. Natura dała ci w oczach doskonałą osłonę dla płochliwej duszy.
Gdy przestał mówić, Lena przyszła do siebie i zaczerpnęła powietrza. Usłyszał jej głos, którego zmienny czar znał, zdawało się, tak dobrze, a który brzmiał teraz zupełnie obco:
— I ten twój wspólnik nie żyje?
— Morrison? O tak, mówiłem ci już, że —
— Nigdy mi tego nie mówiłeś.
— Nie? Myślałem że ci mówiłem; a raczej myślałem że musisz o tem wiedzieć. Wydaje mi się niemożliwem aby ktoś, z kim rozmawiam, nie wiedział że Morrison nie żyje.
Spuściła powieki; na twarzy jej pojawił się wyraz zgrozy, który przestraszył Heysta.
— Morrison! — wyszeptała przerażonym głosem. — Morrison! — Głowa jej opadła na piersi. Heyst nie mógł teraz widzieć jej rysów, ale z głosu poznawał, że z jakiejś przyczyny głęboko była poruszona dźwiękiem tego nieromantycznego nazwiska. Błysnęła mu nagle myśl — czyżby ona znała Morrisona? Ale to było absolutnem niepodobieństwem wobec tego, że pochodzili z tak różnych środowisk.
— To doprawdy nadzwyczajne! — rzekł. — Czy słyszałaś już kiedy to nazwisko?