Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I stało się to w ten sposób! Wbił sobie w głowę, że nic beze mnie zrobić nie może. Zapytał mię wprost, czy zamierzam odepchnąć go i zmarnować mu życie? No więc pewnego ranka — ciekaw jestem czy poprzedniego wieczoru padł na kolana i modlił się — otóż pewnego ranka —
Heyst szarpnął gwałtownie kępką zeschłej trawy i odrzucił ją daleko nerwowym ruchem.
— Ustąpiłem — powtórzył.
Lena zwróciła ku niemu oczy i zauważywszy na jego twarzy silne poruszenie, śledziła je z tem niezmiernem zajęciem, które jego osoba budziła zawsze w jej sercu i umyśle. Lecz wzruszenie znikło wnet z twarzy Heysta; została tylko posępność.
— Trudno stawiać opór, jeśli nas nic właściwie nie obchodzi — zauważył. — A może i jest trochę kapryśności w mojej naturze. Bawiło mnie wypowiadanie na prawo i lewo głupich, pospolitych zdań. Nigdy nie miałem tak dobrej opinji na wyspach, jak wówczas gdy zacząłem gadać handlowym żargonem niby patentowany idjota. Słowo daję, zdaje mi się że mię doprawdy przez pewien czas szanowano. Brałem to wszystko poważnie jak osioł; musiałem być lojalny względem tego człowieka. I byłem lojalny od początku aż do końca, lojalny aż do ostateczności, z całą uczciwością na jaką mię stać. Przypuszczałem że mój wspólnik zna się trochę na sprawach węglowych. I nawet gdybym był wiedział że nie ma o tem pojęcia, jak było w rzeczywistości — nawet i wtedy nie wyobrażam sobie, co należało zrobić aby się opamiętał. Tak czy owak, musiałem być lojalny. Prawda, praca, ambicja, nawet miłość, mogą być tylko liczmanami w smutnej czy nędznej grze życia, ale kiedy się weźmie w niej