Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sowany — zacny człowiek w położeniu bez wyjścia — widowisko zaiste dla bogów; gdyż żaden przyzwoity śmiertelnik nie chciałby czegoś podobnego oglądać. — Wydało się że jakaś myśl błysnęła Heystowi. Zwrócił twarz ku Lenie. — Przecież ty byłaś także w położeniu bez wyjścia — czy przyszła ci wtedy na myśl modlitwa?
Oczy jej i twarz pozostały nieruchome. Tylko z ust padły słowa:
— Nie jestem — jak to się mówi — porządną dziewczyną.
— To brzmi wymijająco — rzekł Heyst po krótkiem milczeniu. — No więc ten zacny człowiek uciekł się do modlitwy; a kiedy mi to później opowiadał, uderzyła mię śmieszność całej sytuacji. Nie, nie rozumiesz mnie — nie mówię naturalnie o samej modlitwie. I nawet wcale nie wydało mi się śmiesznem, że wcielenie Wieczności, Nieskończoności, Wszechmocy wezwano do walki ze spiskiem dwóch nędznych portugalskich metysów. Z punktu widzenia tego, który się modlił, grożące mu niebezpieczeństwo było czemś w rodzaju końca świata — albo czemś jeszcze gorszem. Nie! Co podziałało mi na wyobraźnię, to takt że ja, Aksel Heyst, najbardziej oderwane ze stworzeń więzionych na ziemskim padole, najprawdziwszy włóczęga tej ziemi, obojętny wędrowiec wśród zgiełku świata, — znalazłem się tam aby wystąpić w roli wysłańca Opatrzności. I to właśnie ja, człowiek gardzący wszystkiem i w nic nie wierzący...
— Udajesz — przerwała mu przymilnie czarownym swym głosem.
— Nie. Taki już jestem z natury, czy z wychowania, czy też z jednego i drugiego. Niedarmo jestem