Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

synem swego ojca, tego człowieka z portretu. Jestem zupełnie taki sam, tylko brak mi jego genjuszu. A nawet mniej jeszcze wart jestem niż mi się zdaje, bo i pogarda opuszcza mnie z roku na rok. Nic mnie tak nigdy nie zabawiło jak ten epizod, w którym kazano mi nagle odegrać tak niesłychaną rolę. Przez chwilę sprawiło mi to wielką przyjemność. I wiesz, wydostałem go z tej opresji.
— Ocaliłeś człowieka dla zabawy — czy to chcesz powiedzieć? Tylko dla zabawy?
— Dlaczego ten podejrzliwy ton? — upomniał ją Heyst. — Sądzę że widok tej strasznej rozpaczy był mi przykry. To, co nazywasz zabawą, nastąpiło później, gdy przyszło mi na myśl że jestem dla niego chodzącym, oddychającym, wcielonym dowodem skuteczności modlitwy. Miało to dla mnie pewien urok — a zresztą jakżebym mógł mu to wyperswadować? Żaden argument nie ostałby się wobec takiego oczywistego faktu, a przytem takby to wyglądało, jakbym chciał sobie przypisać całą zasługę. Już i tak wdzięczność jego była poprostu straszna. Zabawne położenie, prawda? Dopiero w jakiś czas potem przyszedł czas na nudę, kiedy mieszkaliśmy razem na jego statku. Nie spostrzegłem się że stwarzam dla siebie więzy. Nie wiem jak ci to dokładnie wyjaśnić. Człowiek przywiązuje się do ludzi, dla których coś zrobił. Ale czy to była przyjaźń? Nie jestem tego pewien. Wiem tylko że człowiek, który stworzył dla siebie więzy, jest zgubiony. Zaród zepsucia przeniknął do jego duszy.
Heyst mówił to lekko z odcieniem żartobliwości, która zaprawiała wszystkie jego wywody i zdawała się wypływać z najgłębszej istoty jego myśli. Dziewczyna