Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieważ sama użyłaś ich przed chwilą. Wiesz dobrze, co to znaczy?
— Co też ty mówisz! — szepnęła zdziwiona. — Mężczyzna w takiej sytuacji?
Heyst roześmiał się, widząc jej zdumienie.
— Och nie! Jego położenie bez wyjścia było innego rodzaju.
— Wiedziałam odrazu że to nie mogło być nic takiego — zauważyła cichutko.
— Nie chcę cię nudzić długiem opowiadaniem. Może wyda ci się to dziwnem, ale ta historja miała związek z komorą celną. Ten człowiek byłby wolał aby go zabito na miejscu — to znaczy wolałby aby wysłano jego duszę na tamten świat — niż aby go na tym świecie obdarto z jego własności — bardzo zresztą skromnej. Przekonałem się że wierzy w tamten świat, bo gdy się znalazł w położeniu bez wyjścia, jak ci o tem mówiłem, ukląkł i zaczął się modlić. Cóż ty na to?
Heyst zamilkł. Patrzyła na niego poważnie.
— Nie wyśmiewałeś się z niego z tego powodu? — rzekła.
— Moje dziecko, nie jestem gburem! — zawołał i wrócił do poprzedniego tonu: — Nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu. Nie wyglądało to wcale na śmieszną historję. Nie, to nie było zabawne; to było raczej tragiczne; ten człowiek był taką typową ofiarą wielkiego żartu! Ale głupota jest jedynym motorem świata i dlatego koniec końców należy ją uznać za rzecz szacowną. Zresztą ten człowiek był, co się nazywa, dobrym człowiekiem. Nie mówię tego specjalnie z myślą o jego modlitwie. Nie! To był rzeczywiście człowiek uczciwy, zupełnie do tego świata nie przysto-