Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bo tym razem nie miałam już wyjścia. To nie było to samo co przedtem. Było gorzej, o wiele gorzej. Z przerażenia pragnęłam już umrzeć; a jednak dopiero teraz zaczynam rozumieć, jaka mi groziła ohyda. Tak, dopiero teraz, odkąd...
Heyst poruszył się zlekka.
— Odkąd tu jesteśmy — zakończył.
Ciało jej odprężyło się; zaczerwienione policzki odzyskiwały stopniowo zwykłą barwę.
— Tak — rzekła obojętnie, lecz jednocześnie rzuciła mu ukradkiem spojrzenie pełne namiętnego podziwu. Fotem twarz jej powlekła się smutkiem, a cała postać osunęła się nieznacznie. — Ale miałeś tu wrócić w każdym razie? — zapytała.
— Tak. Czekałem tylko na Davidsona. Tak, miałem tu wrócić, do tych ruin — do Wanga, który może nie spodziewał się mnie już zobaczyć. Niepodobna odgadnąć, w jaki sposób ten Chińczyk rozumuje i co o człowieku myśli.
— Nie mów o nim. Tak mi zawsze nieprzyjemnie, kiedy go widzę. Mów mi o sobie.
— O sobie? Widzę że zajmuje cię jeszcze tajemnica mego przybycia tutaj; ale niema w tem nic tajemniczego. Więc przedewszystkiem — człowiek z gęsiem piórem w ręku na tym portrecie, któremu tak często się przypatrujesz — otóż ten człowiek jest odpowiedzialny za moje życie. Odpowiedzialny jest także za to czem ono jest, a raczej — czem było. W pewnem znaczeniu był to człowiek wielki. Niewiele wiem o nim. Przypuszczam że wszedł w życie jak każdy z nas: brał piękne słowa za prawdziwą, brzęczącą monetę, a wzniosłe ideały za wartościowe banknoty. Nawiasem mówiąc, był mistrzem w dziedzinie pięknych słów i wznio-