Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

może ci wyrzucać tego coś zrobił. Miło mi pomyśleć, że nie weszłam nikomu w drogę.
Heyst byłby coś odpowiedział, ale nie dała mu przyjść do słowa. Nie spostrzegła że się poruszył i ciągnęła dalej:
— Myślałam nad tem, dlaczego tu jesteś?
Heyst oparł się znów na łokciu.
— Jeśli masz na myśli nas oboje, no to wiesz czemu tu jesteśmy.
Spojrzała na niego.
— Nie, nie o to mi chodzi. Myślę o tem — co działo się z tobą przez cały ten czas, zanim mię wtedy spotkałeś i zgadłeś odrazu, że jestem w ciężkiem położeniu, że nie mam do kogo się zwrócić. A wiesz dobrze, że to było położenie wprost rozpaczliwe.
Głos jej zniżył się przy ostatnich słowach, jak gdyby miała na tem skończyć; ale w postawie Heysta było coś tak wyczekującego, gdy siedział u jej stóp i patrzył na nią spokojnie, że podjęła znów, zaczerpnąwszy szybko powietrza:
— Tak, rozpaczliwe. Mówiłam ci że już i przedtem prześladowali mię źli mężczyźni. Czułam się wtedy nieszczęśliwa, niespokojna — i zła. Ale tamten człowiek — ach, jak ja go nienawidziłam, nienawidziłam, nienawidziłam!
„Tamten człowiek“ — był to Schomberg o kwitnących policzkach i wojskowym sposobie bycia, dobroczyńca białych ludzi — („przyzwoity posiłek w przyzwoitem towarzystwie“) — dojrzała ofiara spóźnionej namiętności. Dziewczyna wzdrygnęła się. Harmonja właściwa jej twarzy jakby się rozprzęgła na chwilę. Heyst przestraszył się.
— Dlaczego o tem myślisz? — zawołał.