Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podobniejsze do szlifowanych kamieni niż do żywej tkanki.
— I cóż wkońcu? — zapytał
— A wkońcu — wkońcu zadziwicie den Herrn Baron — ha, ha!
Schomberg zdawał się wymuszać z siebie ochrypłym basem ten śmiech i słowa.
— Więc pan myśli, że on trzyma ten cały łup przy sobie? — spytał Ricardo dość niedbale, gdyż fakt ten wydał mu się bardzo prawdopodobnym, kiedy się nad nim zastanowił ze zwykłą sobie przenikliwością.
Schomberg podniósł ręce i opuścił je potem zwolna.
— Jakżeby mogło być inaczej? Wracał do kraju — i zatrzymał się po drodze w tym hotelu. Niech pan zapyta ludzi. Czy to możliwe, żeby z sobą pieniędzy nie zabrał?
Ricardo zamyślił się. Nagle podniósł głowę i zauważył:
— Sterować przez pięćdziesiąt godzin na północo-wschód, co? Nie można powiedzieć, żeby to były wyraźne dane żeglarskie! Słyszałem o ludziach, którzy nie trafili do portu przy dokładniejszych wskazówkach. Czy może mi pan powiedzieć, jakie tam są warunki przy lądowaniu? Ale przypuszczam, że pan tej wyspy nigdy na oczy nie widział.
Schomberg przyznał że nigdy jej nie widział, tonem człowieka, który winszuje sobie, że się nie pokalał zetknięciem z czemś wstrętnem. Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie miał w tamtych stronach żadnego interesu. Ale cóż z tego? Zapewnił pana Ricardo, iż może mu polecić drogowskaz tak niezawodny, ze nikt nie mógłby sobie życzyć lepszego. Zaśmiał się nerwowo. Nie trafić do wyspy! Niechże kto spróbuje nie trafić