Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ricardo przystanął i spojrzał ze zdumieniem na Schomberga.
— Pan uważa się pewno za bardzo mądrego, co? — zapytał.
Schomberg był w tej chwili tak przeświadczony o swej mądrości, że to ironiczne warknięcie nie dotknęło go wcale. Uśmiech igrał w jego szlachetnej teutońskiej brodzie — pierwszy uśmiech od całych tygodni. Czuł że szczęście mu sprzyja.
— Skąd pan może wiedzieć, że on nie chciał wrócić do kraju? Otóż właśnie że jechał do kraju.
— A skąd ja mogę wiedzieć, czy pan się nie bawi w zawracanie mi głowy głupiemi bajkami? — przerwał mu szorstko Ricardo. — Dziwię się sam sobie, że słucham jeszcze tych bredni!
Schomberg zniósł niewzruszenie ten wybuch. Choć nie odznaczał się wielką przenikliwością, zauważył jednak, że zdołał obudzić w piersi Ricarda jakieś uczucie — może uczucie chciwości.
— Nie chce mi pan wierzyć? No więc może pan zapytać pierwszego lepszego z gości co tu przychodzą, czy ten — ten Szwed nie zajechał tu do mnie w drodze do kraju. Pocóżby innego tu się znalazł? Może pan zapytać kogo pan chce.
— Aha, zapytać — odparł tamten. — To się akurat po mnie pokaże, żebym wypytywał tu i tam o człowieka, na którego mam chrapkę! Taka robota musi się robić pocichu — albo wcale.
Szczególny ton ostatniego zdania dotknął zimnym dreszczem karku Schomberga. Chrząknął zlekka i spojrzał wbok, jak gdyby usłyszał coś niestosownego. Potem zaczął z nagłym rozpędem:
— Naturalnie że mi się z tem nie zwierzał. Trudno