Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

byłoby się tego spodziewać. Ale mam przecież oczy! I trochę zdrowego rozsądku. Umiem przejrzeć człowieka nawskroś. Najlepszym dowodem jest właśnie to, że był u Tesmanów. Pocóżby chodził do Tesmanów dwa dni z rzędu, co? Może pan wie? Może mi pan wyjaśni!
Schomberg przeczekał uprzejmie aż Ricardo skończy wymyślać mu od wstrętnych plotkarzy i ciągnął dalej:
— Nie chodzi się do banku w godzinach urzędowych na pogawędkę o pogodzie dwa dni z rzędu. Więc poco chodził? Załatwić z nim rachunki jednego dnia, a wziąć pieniądze drugiego! Jasne, co?
Ricardo zbliżył się do Schomberga zwolna, po swojemu, patrząc w inną stronę.
— Żeby wziąć pieniądze? — zamruczał jak kot.
Gewiss — uciął Schomberg z wyniosłą niecierpliwością. — Pocóżby innego? To znaczy, żeby wziąć tylko te pieniądze, które miał u Tesmanów. Ile zakopał, czy schował na wyspie, czort jeden wie. Niech pan tylko pomyśli o kupach pieniędzy, które przeszły przez ręce tego człowieka — na pensje, na zapasy i tak dalej — mówię panu, to jest chytry złodziej. — Nieruchome spojrzenie Ricarda zbiło go z tropu i dodał zmieszanym tonem: — Mówię, że to pospolity, marny złodziej bez żadnego znaczenia. A w dodatku nazywa siebie szwedzkim baronem! Tfu!
— Tak? jest baronem? Ta zagraniczna szlachta to nic szczególnego — oświadczył poważnie pan Ricardo. — No i cóż jeszcze? Włóczył się w tych okolicach...
— Tak, włóczył się — rzekł Schomberg, krzywiąc usta. — Włóczył się. — Otóż to właśnie. Włóczył...