Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie. — Łgarz, krętacz, lizus, arogancki łotr o gładkiem obejściu. Niema w nim za grosz szczerości.
Pan Ricardo odsunął się od stołu i zaczął krążyć ukośnie po pokoju czającym się, bezgłośnym krokiem. Przechodząc obok Schomberga, błysnął ku niemu uśmiechem i warknął:
— Ach! Hm!
— Na co panu większe niebezpieczeństwo? — dowodził Schomberg. — Zdaje mi się, że w każdym razie to nie jest człowiek zdolny do walki — dodał niedbale.
— I pan mówi, że on tam mieszka sam jeden?
— Jak człowiek na księżycu — odrzekł natychmiast Schomberg. — Nikogo na świecie nie obchodzi ani trochę, co się z nim stanie. Przyczaił się teraz, rozumie pan — razem z temi wszystkiemi łupami.
— Z łupami? A dlaczego nie zabrał się z niemi do kraju? — spytał Ricardo.
Giermek „zwykłego sobie Jonesa“ zaczynał myśleć, że to jest jednak sprawa, którą warto rozpatrzyć. A dążył do zbadania prawdy w sposób właściwy także ludziom o zdrowszej etyce i czystszych zamiarach: kierował się własnemi doświadczeniami i uprzedzeniami. Fakty bowiem, jakiemkolwiek jest ich pochodzenie (a Bóg tylko wie skąd się biorą) mogą być sprawdzone jedynie w świetle naszego własnego krytycyzmu. Ricardo odnosił się niedowierzająco do wszystkiego naokół. A Schomberg — taka jest krzepiąca siła, płynąca z odzyskania szacunku dla samego siebie — Schomberg odparł nieustraszenie:
— Do kraju? A dlaczego wy nie wracacie do kraju? Z tego co pan opowiada widać, że musieliście uzbierać sobie niezły trzos, ogrywając ludzi na wszystkie strony. Powinnoby to wam już wystarczyć.