Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oskubać prawie równie bezpiecznie, jak gdyby był człowiekiem z księżyca. Spróbujcie. On nie mieszka bardzo daleko.
Schomberg rozważał sytuację. Ci ludzie to byli nietylko szulerzy, ale złodzieje i mordercy. Nadawali się wprost przerażająco na wykonawców zemsty. Ale Schomberg wolał w szczegóły nie wglądać. Postanowił krótko, że odpłaci za wszystko Heystowi, a zarazem uwolni się od tyranji tych łotrów. Teraz należało tylko puścić cugle wrodzonej zdolności do skandalicznego obgadywania bliźnich. A w tym wypadku wielką jego wprawę w tej dziedzinie poparłaby jeszcze nienawiść, która, podobnie jak miłość, ma swoją wymowę. Z największą swobodą zaczął rysować portret Heysta przed Ricardem, który słuchał teraz uważnie — Heysta, tuczącego się całe lata grabieżą prywatnego i publicznego mienia, mordercę Morrisona, oszusta akcjonarjuszów, indywiduum łączące w sobie dziwacznie przebiegłość i bezwstyd, głęboką chytrość i zwykłe podłostki, tajemniczość i płytkość. Schomberg odżył, popisując się wrodzonym talentem, rumieńce wróciły na jego twarz, perorował wymownie, z zapałem, uwydatniając swą męskość przez wojskowy sposób bycia.
— Oto jego historja. Widywano go przez całe lata, jak kręcił się w tych okolicach, węsząc za cudzemi interesami; ale ja jeden jedyny przejrzałem od samego początku co to za marny, fałszywy, niebezpieczny nicpoń.
— Doprawdy niebezpieczny?
Schomberg przyszedł do siebie na dźwięk głosu Ricarda.
— Pan mię przecież rozumie — rzekł niespokoj-