Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że chodzą wcześnie spać — rzekł Schomberg z ponurym sarkazmem.
— Nie — przyznał Ricardo z uśmiechem, który rozciągnął cienkie jego wargi od ucha do ucha, pokazując w nagłym błysku białe zęby. — Tylko widzi pan, kiedy już raz zacznę, tobym grał o orzechy, o groch pieczony, o wszelakie śmiecie. Grałbym z nimi o ich dusze. Ale ci Holendrzy są do niczego. Mam wrażenie, że nigdy się porządnie nie rozgrzeją — czy wygrają, czy przegrają. Próbowałem już z nimi i tak i owak. Niech djabli wezmą tę żebraczą, bezkrwistą bandę!
— A gdyby się zdarzyło coś niezwykłego, z taką samą zimną krwią wzięliby pod klucz i pana i tego pańskiego dżentelmena — warknął niemile Schomberg.
— Doprawdy! — rzekł zwolna Ricardo, mierząc oczami Schomberga. — A coby pan na to powiedział?
— Przechwalać się to pan umie — wybuchnął hotelarz. — Mówi pan o wędrówkach po całym świecie, i o wielkich czynach, i o braniu losu za łeb, ale naprawdę to siedzicie tu i babrzecie się w nędznej szulerce!
— Niewiele ma się z tego, to prawda — przyznał nieoczekiwanie Ricardo.
Schomberg aż się zaczerwienił z zuchwalstwa.
— Ja to nazywam poniżeniem — wykrztusił.
— Tak to wygląda. Nie mogę tego nazwać inaczej. — Ricardo zdawał się być w pojednawczem usposobieniu. — Sambym się wstydził, tylko widzi pan, szef miewa takie ataki —
— Ataki! — zawołał Schomberg cichym głosem. — Co też pan mówi! — Tryumfował w duchu jak gdyby to odkrycie zmniejszyło trudność położenia. — Ataki!