Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

właśnie rysu wypływała trudność obcowania z nimi. — Widmo, kot, małpa — to ci dopiero miłe towarzystwo dla zwykłego człowieka, który musi z tem wszystkiem się porać — rozmyślał, wzdrygając się nieznacznie; albowiem ponosiła go niejako wyobraźnia — i rozsądek nie umiał już przeciwdziałać temu fantastycznemu poglądowi na obu gości. A przytem chodziło nietylko o ich wygląd. Etyka pana Ricarda wydawała się Schombergowi mocno zbliżoną do etyki kota. Zanadto zbliżoną. Cóż za argument mógł zwykły człowiek wysunąć w rozmowie z takim jakimś... albo też w rozmowie z widmem. Schomberg nie miał najmniejszego pojęcia o etyce, jaką rządzą się widma. To musi być coś strasznego. Na współczucie z pewnością niema tam miejsca. A co się tyczy małpy — każdy przecież wie czem jest małpa. Żadnej wogóle etyki nie posiada. Trudno o beznadziejniejszą sytuację.
Ale Schomberg nic po sobie nie pokazywał. Palił w chmurnym spokoju cygaro, które odłożył przedtem idąc przygotować napój, a teraz ujął je napowrót w grube palce ozdobione złotym pierścieniem. Naprzeciw niego Ricardo mrugał zwolna czas jakiś, aż wreszcie zamknął oczy ze spokojem domowego kota drzemiącego na dywanie przed kominkiem. W chwilę potem rozwarł szeroko powieki i wydawał się bardzo zdziwionym obecnością Schomberga.
— Nie ma pan dziś nic do roboty, co? — zauważył. — Ale też i całe to miasto jest przeklęcie rozlazłe; nigdy przedtem nie widziałem przy stoliku równie rozlazłego towarzystwa. Ledwie minie jedenasta, zaraz mówią o rozchodzeniu się. Cóż to ma znaczyć? Kładą się tak wcześnie spać, czy co takiego?
— Przypuszczam że nie tracicie majątku przez to