Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do niego za szyję. Mrugał oczami. Przez cały dzień śledziliśmy pilnie co się działo na morzu i wypatrzyliśmy rzeczywiście szkuner płynący pod wiatr; to dowodziło, że już machnęli na nas ręką. Doskonale! Kiedy znów słońce wzeszło, zerknąłem na naszego Pedra. Nie mrugał już. Przewracał oczami, które były raz białe a raz czarne i wywiesił język na łokieć. Nawet djabeł ustatkowałby się zczasem, gdyby go tak krótko za szyję przywiązać. Nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że i prawdziwemu panu byłoby trudno w tych warunkach trzymać się ostro do końca. Tymczasem przygotowywaliśmy łódź do drogi. Umacniałem właśnie maszt, kiedy zwierzchnik rzucił uwagę:
— „Zdaje mi się, że on chce coś powiedzieć“.
— Słyszałem już od jakiegoś czasu coś w rodzaju krakania, tylko że nie chciałem zwracać na to uwagi; ale na te słowa wyszedłem z łodzi i zbliżyłem się do Pedra, zabrawszy trochę wody. Oczy miał czerwone — czerwone i czarne — wylazły mu nawierzch do połowy. Wypił wszystką wodę, którą mu dałem, ale to, czego sobie życzył, to nie było nic szczególnego. Wróciłem do szefa.
— „Prosi, żeby mu strzelić w łeb przed naszym odjazdem“ — mówię. Nie podobało mi się to wcale.
— „O, to jest niemożliwe“ — mówi zwierzchnik.
— Miał rację. Zostały nam tylko cztery naboje, a mieliśmy jeszcze przed sobą dziewięćdziesiąt mil dzikiem wybrzeżem przed przybyciem do miejsca, gdzie przypuszczalnie można było dostać ładunków.
— „W każdym razie“ — mówię — „on prosi jak o łaskę żeby go zabić — tak czy owak“.
— I powróciłem do umacniania masztu. Nie chciało mi się wcale zarzynać człowieka o związanych rękach