Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jego wzrok ani się umywał do mojego. Ale mi odrzekł:
— „Tak, tak. Dobrze pan zrobił“.
— I rzeczywiście spostrzegłem jeszcze o zachodzie jakieś pnie na morzu. Rozpoznawszy je, nie zaprzątałem sobie niemi głowy; zapomniałem o nich na śmierć aż do tamtej chwili. Nic dziwnego że w pobliżu takiego wybrzeża widać pływające kłody, i daję głowę że kapitan zobaczył je rzeczywiście w smudze księżyca. To dziwne od jakiej drobnej rzeczy zależy czasem życie człowieka — od jednego słowa! Siedzi pan tu przede mną, nic nie podejrzewając, i nieświadomie może się panu wypsnąć coś takiego, co roztrzygnie o pana losie. Nie to, żebym czuł dla pana nieżyczliwość. Nic a nic do pana nie czuję. Więc gdyby kapitan był wtedy odpowiedział: „Et, głupstwo!“ i odwrócił się do mnie plecami, nie uszedłby i trzech kroków w stronę swego łóżka; ale on stał na miejscu i milczał. Teraz znów cała rzecz polegała na tem żeby go się pozbyć, gdy już nie będzie potrzebny na pokładzie.
— „Staramy się właśnie rozpoznać, czy tamten przedmiot to łódka czy kłoda?“ — mówi kapitan do pana Jonesa.
— Pan Jones pokazał się na pokładzie, a szedł równie niedbale, jak wtedy gdy schodził nadół. Kapitan zaczął coś bredzić o łódkach i pływających kłodach, a ja, stojąc za nim, zapytałem pana Jonesa na migi, czy nie lepiej palnąć go po łbie i spuścić cichutko za burtę. Noc mijała i musieliśmy się wynosić. Niepodobna było czekać do następnej nocy. Nie! to było wykluczone. A wie pan dlaczego?
Schomberg zaprzeczył lekkim ruchem głowy, To pytanie przeszkodziło mu, naruszając bezwład, który