Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzając jak i pan w tej chwili, panie Schomberg. Może pan teraz zaraz zapalić cygaro albo w łeb sobie palnąć — gwiżdżę na to czy pan zrobi i jedno i drugie, czy też nie zrobi pan nic zgoła. Sprowadzić kapitana było bardzo łatwo. Należało tylko tupnąć parę razy w pokład nad jego głową. Tupnąłem mocno. Ale jak go zatrzymać, kiedy tu już będzie?
— „Co się stało, panie Ricardo?“ — posłyszałem za sobą jego głos.
— Przyszedł, a ja wcale nie zdążyłem jeszcze obmyśleć co mam powiedzieć; więc też nie zwróciłem się w jego stronę. Księżycowa noc była jaśniejsza od niejednego dnia na morzu Północnem.
— „Dlaczego pan mię zawołał? Czemu pan się tak przypatruje, panie Ricardo?“
— Zwiodło go to, że stałem do niego tyłem. Nie patrzyłem na nic, ale jego słowa naprowadziły mię na jedną myśl.
— „Przypatruję się czemuś co wygląda jak łódź — o tam“ — odpowiedziałem bardzo wolno.
— Kapitan odrazu się zatroskał, choć nie przypuszczał, aby groziło jakieś niebezpieczeństwo ze strony krajowców.
— „Aj, do djabła!“ — mówi. — „To bardzo niedobrze“. — Spodziewał się że szkuner nie zostanie tak prędko spostrzeżony z wybrzeża. — „Paskudna historja, mieć podczas pracy całe kupy murzynów na karku, gapiące się na robotę. Ale czy pan jest pewien że to łódź?“
— „Może to i pień“ — odpowiadam — „ale przyszło mi na myśl, że będzie lepiej jak pan zobaczy to na własne oczy. Pan pewno pozna się na tem lepiej ode mnie.