Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzieli! — Z dziewczętami tosamo. Raz przystawiałem się do jednej. Całowałem ją za uchem i mówiłem sobie: „Gdybyś ty wiedziała kto cię całuje, moja droga, narobiłabyś wrzasku i tylebym cię widział!“ Ha, ha! Nie to, żebym ją chciał skrzywdzić; ale czułem w sobie tę siłę. Siedzimy sobie teraz po przyjaźni i wszystko w porządku. Pan mi w niczem nie bróździ. Ale nie powiem żebym czuł dla pana życzliwość. Poprostu nic mnie pan nie obchodzi. Niektórzy nie przyznają się do tego; ale ja się przyznaję. Tak, czy owak, znaczy pan dla mnie to samo co tamta mucha. Akurat to samo. Mogę pana zgnieść, mogę pana zostawić. Wszystko mi jedno.
Jeżeli prawdziwa siła charakteru polega na przezwyciężaniu naszych słabości, to Schomberg rozwinął tę zaletę w całej pełni. Przy wzmiance o musze zaczerpnął tchu z wielkim wysiłkiem, podtrzymując surową godność postawy, podobnie jak się napuszcza powietrze do obwisłego dziecinnego balonika. Wygodna, niedbała poza Ricarda była wręcz przerażająca.
— Tak to, tak — ciągnął dalej. — Taki ze mnie człowiek. Nie przyszłoby to panu do głowy, co? Nigdy. Trzeba było to panu powiedzieć. Więc też mówię, ale widzę że pan wierzy mi tylko w połowie. A przecież nie może pan powiedzieć że jestem pijany, choćby się pan na mnie jeszcze więcej wytrzeszczył. Nie wypiłem dziś nic prócz szklanki wody z lodem. Na to żeby człowieka przeniknąć, trzeba prawdziwego pana. O tak — on przejrzał mię odrazu. Mówiłem już że na morzu rozmawialiśmy kilka razy o tem i owem. I często przypatrywałem mu się przez lukę świetlną, jak w kajucie grał w karty z innymi. Musieli jakoś czas zabić. Na tem samem i on mnie kiedyś przyłapał, i wtedy właśnie powiedziałem mu że lubię karty i że naogół je-