Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stem w grze szczęśliwy. Tak, ten to mnie przeniknął. I cóż w tem dziwnego? Prawdziwy pan jest takim samym człowiekiem jak każdy inny — i jeszcze czemś poza tem.
Schombergowi błysnęła myśl, że ci dwaj są zaiste świetnie dobrani, wbrew ogromnym zewnętrznym różnicom — identyczne dusze w odmiennych przebraniach.
— Więc on mówi do mnie: — ciągnął Ricardo plotkarskim tonem — „Mam już tego dosyć. Czas na nas, Marcinie“. — Pierwszy raz powiedział mi wtedy: Marcinie. A ja na to:
— „Jakżeto, proszę pana?“
— „Nie myślisz przecież że mi chodzi o ten jakiś skarb — co? Chciałem poprostu spokojnie drapnąć. To dość kosztowny sposób podróżowania, ale był mi na rękę“.
— Bardzo prędko dałem mu do zrozumienia, że gotów z nim jestem na wszystko — od gry w cetno i licho aż do morderstwa z premedytacją.
— „Morderstwa z premedytacją?“ — mówi spokojnie po swojemu. — Cóż to znaczy u licha? O czem ty mówisz? Zdarza się czasem że ludzie bywają zabici, jeśli znajdą się na czyjejś drodze, ale zabija się tylko we własnej obronie — rozumiesz?“
— Odpowiedziałem że rozumiem. I że skoczę nadół na chwilę, żeby zgarnąć tych trochę swoich gratów do marynarskiej torby. Nie lubiłem nigdy obciążać się bagażem; chciałem na morzu czuć się lekki jak piórko. Wróciłem i zastałem go chodzącego po pokładzie tam i z powrotem, nibyto że chce odetchnąć świeżem powietrzem przed pójściem spać, jak każdego innego wieczoru.
— „Jesteś gotów?“