Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

staliśmy na kotwicy blisko piaszczystej rewy — do dziś dnia nie wiem na pewno, gdzie to było — w okolicy brzegów Kolumbji czy gdzieindziej. Mieliśmy zacząć kopanie nazajutrz rano i cała załoga poszła wcześnie spać, bo wiedzieliśmy że następny dzień upłynie przy łopacie na ciężkiej pracy. Nagle zjawia się on i tym swoim spokojnym, zmęczonym głosem — po tem można równie dobrze poznać pana jak i po czem innem — zjawia się za mną i mówi mi do ucha w ten deseń: „No i co pan teraz myślisz o tem naszem polowaniu na skarb?“ —
— Nie odwróciłem nawet głowy; stałem na miejscu jak wryty i rzekłem nie głośniej od niego:
— „Jeżeli pan chce wiedzieć, uważam to wszystko za idjotyczne głupstwo“. —
— Od czasu do czasu prowadziliśmy już i przedtem krótkie rozmowy w czasie podróży. Wyczytał ze mnie wszystko jak z książki. Niewiele tam miał do wyczytania oprócz tego jednego, że nigdy nie byłem oswojony; nawet i wówczas, kiedym spacerował po trotuarze, i puszczał dowcipy, i stawiał przyjaciołom — no i obcym także. Lubiłem patrzyć jak na mój koszt podnoszą wgórę łokcie, albo jak pękają ze śmiechu z moich żartów — o, ja umiem być zabawny jak zechcę — jak Boga kocham!...
Pauza, wypełniona kontemplacją własnego dowcipu i hojności, wstrzymała potok wymowy Ricarda. Schomberg biedził się aby utrzymać w mierze swoje rozszerzające się wciąż powieki, gdyż zdawało mu się że oczy rosną mu w głowie.
— Tak, tak — wyszeptał pośpiesznie.
— Patrzyłem na nich nieraz i myślałem sobie: wy nie wiecie, chłopcy, kim jestem. Gdybyście wie-