Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swoje drobne. Kiedyśmy odbijali, łazili jeszcze wciąż na czworakach po bulwarze. Dopiero wtedy spojrzał na mnie — tak spokojnie, rozumie pan — i przeciągle. Nie był wówczas taki chudy jak teraz; ale zauważyłem że wygląda na młodszego niż jest — daleko młodszego. Wydało mi się że jego oczy dotknęły mnie gdzieś na wnątrzu. Zabrałem się stamtąd prędko; zresztą i tak byłem potrzebny na przodzie. Nie to, żebym go się bał. I czegóż miałbym się bać? Tylko czułem się poruszony do żywego. Ale gdyby mi był kto wtedy powiedział, że nie minie rok a będziemy wspólnikami, no, byłbym doprawdy —
Zaczął sypać przeróżne przekleństwa, to zwykłe, to cudaczne i wstrętne dla uszu Schomberga — ale były to tylko niewinne okrzyki podziwu nad zmianami i kolejami ludzkich losów. Schomberg poruszył się zlekka na krześle. Lecz wielbiciel i wspólnik „zwykłego sobie Jonesa“ zdawał się zapominać w tej chwili o istnieniu Schomberga. Strumień niewinnych przekleństw — niektóre były w kiepskim języku hiszpańskim — wysechł wreszcie i Marcin Ricardo, znawca panów, siedział niemy i zapatrzony w przestrzeń, jak gdyby rozpamiętywał ze zdziwieniem zdumiewające decyzje, i zbiegi okoliczności, i kombinacje zdarzeń, które wpływają na ludzką pielgrzymkę po tej ziemi.
Wreszcie Schomberg odezwał się, ciągnąc Ricarda za język:
— Więc ten — ten pan tam na górze — namówił pana, żeby pan porzucił takie dobre miejsce?
Ricardo żachnął się.
— Namówił mię! Nie potrzebował mnie wcale namawiać. Kiwnął na mnie poprostu i to wystarczyło. Byliśmy wtedy w zatoce Meksykańskiej. Raz w nocy