Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łem się stopnia pomocnika. Byłem pomocnikiem na szkunerze w zatoce Meksykańskiej — na jachcie można powiedzieć; doskonałe to było miejsce — lekka służba, nie trafia się taka dwa razy w życiu. Tak, byłem pomocnikiem na jachcie, kiedy rzuciłem morze — dla niego.
Ricardo kiwnął brodą w kierunku pokoju na piętrze, Schomberg zaś — przywołany w bolesny sposób do rzeczywistości przez wzmiankę o egzystencji pana Jonesa — wywnioskował, że ten jest w swoim pokoju. Sekretarz, śledząc go z pod spuszczonych powiek, ciągnął dalej:
— Tak się złożyło, że kolegowaliśmy na statku.
— Z panem Jonesem? — To on jest także marynarzem?
Na te słowa Ricardo podniósł powieki.
— Takim on jest Jonesem jak i pan — rzekł z widoczną dumą. — On marynarzem! To najlepszy dowód pana ignorancji. Ale co tam! Trudno się spodziewać czegoś innego po cudzoziemcu. Jestem Anglikiem i umiem poznać się na panu z panów — od pierwszego spojrzenia. Poznam się choćby był pijany, albo w rynsztoku, albo w więzieniu, albo pod szubienicą. Jest w prawdziwym panu coś takiego — i to niekoniecznie w powierzchowności, tylko... Ale co ja będę panu tłumaczył. Pan nie jest Anglikiem; a gdyby pan był, nie potrzebowałbym panu tego mówić.
Nieoczekiwany strumień wymowy przerwał tamę gdzieś w głębi tego człowieka, rozwodnił ognistą jego krew i złagodził bezlitosną naturę. Schomberg doznał pomieszanych uczuć ulgi i lęku, jak gdyby nagle olbrzymi dziki kot zaczął mu się łasić u nóg z niepojętą przyjaźnią. Żaden roztropny człowiek nie śmiałby