Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poruszyć się w podobnych okolicznościach. Schomberg się też nie poruszył. Ricardo przybrał wygodną pozę i oparł się łokciem o stół. Schomberg wyprężył ponownie piersi.
— Służyłem na tym jachcie — czy szkunerze, czy jak tam — i miałem dziesięciu zwierzchników naraz. Dziwi to pana, co? Tak, tak, dziesięciu zwierzchników. Dziewięciu z nich to byli niczego sobie panowie, ale jeden był panem całą gębą i to jest właśnie...
Ricardo kiwnął znów brodą w stronę piętra, jak gdyby chciał powiedzieć: On! Jeden jedyny.
— I nie zawiodłem się — ciągnął dalej. — Odrazu pierwszego dnia wpadł mi w oko. Jak? Dlaczego? Pytałby pan napróżno. Nie widywałem znów tak wielu prawdziwych panów w życiu. No i poznałem się na nim. Gdyby pan był Anglikiem, toby pan —
— I cóż z tym jachtem? — przerwał Schomberg, okazując tyle zniecierpliwienia ile się tylko ośmielił, gdyż te aluzje do narodowości szarpały mu nadwątlone nerwy. — Jakaż to była gra?
— Pan to ma łeb na karku! Gra — otóż to właśnie! To było takie głupstwo, jak to czasem panowie wymyślą sobie, żeby się bawić w przygody. Wyprawa po skarb! Rozumie pan? Każdy z nich złożył tyle pieniędzy, żeby mogli kupić ten szkuner. Ich agent w City zgodził i mnie i kapitana. Żądał od nas zachowania największej tajemnicy — i tak dalej. Zdaje mi się że przez cały czas kpił sobie z tego w duszy — i słusznie. Ale nic nam było do tego. Niech sobie wyrzucają pieniądze, kiedy im się podoba. Szkoda tylko że tak mało na nas przypadło. Porządna pensja i na tem koniec. Ale co mi tam pensja, wielka czy mała — gwiżdżę na to!