Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdobył się tylko na uwagę:
— Pan pewnie lubi karty.
— A cóż pan myślał? — spytał Ricardo tonem filozoficznym i pełnym prostoty. — Jakżebym nie lubił? — I dodał z nagłym ogniem:
— Czy lubię karty? Pasjami!
Efekt tego wybuchu został jeszcze wzmocniony przez spokojne spuszczenie powiek i dyskretną pauzę, jak gdyby zwierzenie dotyczyło zupełnie innego rodzaju miłości. Schomberg wysilał mózg aby znaleźć inny jakiś temat, ale nie zdołał nic wymyśleć. Zwykłe skandaliczne plotki nie byłyby tu na miejscu. Ten awanturnik nie wiedział nic o nikim w promieniu tysiąca mil. Schomberg był prawie zmuszony trzymać się poprzedniego tematu.
— Przypuszczam że pan zawsze lubił karty, już od wczesnej młodości.
Oczy Ricarda pozostały spuszczone. Palce jego bawiły się machinalnie talją leżącą na stole.
— E nie, nie tak znów dawno. Zaczęło się to od gry o tytoń po kasztelach różnych okrętów — pan wie, zwykła gra majtków. Spędzaliśmy tak na dole całe wachty, siedząc wokoło skrzynki przy marnej lampce. Zaledwie mieliśmy czas połknąć kęs wędzonej koniny — ani mowy o jedzeniu czy spaniu. Ledwośmy się trzymali na nogach podczas przeglądu wachty na pokładzie. To była dopiero gra! — Przeszedł do innego tonu i dodał informację: — Widzi pan, zżyłem się z morzem prawie od dziecka.
Schomberg popadł w zadumę, nie tracąc jednak poczucia że wisi nad nim coś złego. Ocknąwszy się, usłyszał słowa Ricarda:
— Na morzu wiodło mi się też nieźle. Dosłuży-