Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszystkie te oświadczenia Ricardo potwierdzał krótkiemi warknięciami, które nie miały w sobie nic ludzkiego. Schomberg spuścił oczy, onieśmielony widokiem tych dwóch ludzi; ale zaczynał już tracić cierpliwość.
— Spostrzegłem zaraz, naturalnie, że jesteście dwaj desperaci — w tym właśnie rodzaju jak pan mówi. Ale cobyście pomyśleli, gdybym wam powiedział że jestem prawie takim samym desperatem? Ludzie sobie myślą: „Ten Schomberg ma święte życie w swoim hotelu“; a mnie się zdaje, że byłoby mi wszystko jedno, gdybyście mi wypruli wnętrzności i spalili całą tę budę. Tak!
Rozległo się ciche gwizdnięcie. Pochodziło od Ricarda i brzmiało szyderczo. Schomberg oddychał ciężko, patrząc w podłogę. Był naprawdę w rozpaczy. Pan Jones trwał wciąż w omdlewającym sceptycyzmie.
— No, no! Pan ma wcale niezłe zajęcie. Pan jest idealnie oswojony; pan — urwał, poczem dodał tonem pełnym obrzydzenia:
— Pan ma żonę.
Schomberg, uderzając niecierpliwie nogą o podłogę, roześmiał się i wykrztusił jakieś niewyraźne przekleństwo.
— Co mi tu pan będzie za wracał głowę tym przeklętym ciężarem! — zawołał. — Chciałbym, żeby pan zabrał ją stąd do djabła. Nie goniłbym za wami.
Ten nieoczekiwany wybuch dotknął w dziwny sposób pana Jonesa. Gość cofnął się ze wstrętem razem z krzesłem, jak gdyby Schomberg rzucił mu w twarz wijącą się żmiję.
— Cóż to za piekielne głupstwo? — mruknął niewyraźnie. — Co pan chce przez to powiedzieć? Jak pan śmie?