Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, no, panowie — upomniał szeptem Schomberg. — Cóż to za dziki pomysł!
— A pan przyzwyczaił się mieć do czynienia z ludźmi oswojonymi, prawda? Ale my nie jesteśmy oswojeni. Raz przez dwa dni trzymaliśmy w przyzwoitej odległości całe rozwścieczone miasto, a potem uszliśmy z łupem. To było w Wenezueli. Spytaj pan Marcina — on może panu opowiedzieć.
Schomberg spojrzał machinalnie na Ricarda, który przewinął tylko język po wargach z niesamowitym smakiem, ale nie zabierał się jakoś do opowiadania.
— No tak, toby była może za długa historja — przyznał pan Jones po chwili milczenia.
— Nie jestem jej wcale ciekawy — odrzekł Schomberg. — Tu nie Wenezuela. Nie uszłoby to wam na sucho. Ale to wszystko głupia gadanina bez najmniejszego sensu. Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan ma zamiar urządzić mi awanturę o tych parę guldenów, które pan i ten pański towarzysz — tu zerknął podejrzliwie na Ricarda, jak na osobliwe jakieś zwierzę — możecie wygrać przez wieczór? Przecież moi goście nie są bogaczami o kieszeniach wypchanych gotówką. Dziwię się że tak się panowie męczycie i tyle ryzykujecie dla takich marnych pieniędzy.
Pan Jones oświadczył w odpowiedzi na ten argument, że przecież trzeba coś robić dla zabicia czasu. Zabijanie czasu nie jest zabronione. Wreszcie, będąc widocznie w usposobieniu do zwierzeń, oświadczył głosem nikłym i obojętnym, niby wydostającym się z grobu, że sam jest sobie panem i nie dba o nikogo — jak gdyby świat był wciąż jeszcze wielką, dziką dżunglą, nie objętą żadnemi prawami. Marcin jest człowiekiem tego samego pokroju — ma powody po temu.