Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ricardo głośno zachichotał.
— Mówię wam że jestem w rozpaczy — powtórzył Schomberg. — Nikt nigdy nie był w takiej rozpaczy. Gwiżdżę na wszystko co mnie może spotkać!
— No więc — zaczął pan Jones tonem spokojnym a jednak groźnym, jak gdyby słowa — zwykłe, codzienne słowa — miały w jego pojęciu jakieś inne, złowrogie znaczenie — więc pocóż pan nam dokucza w taki śmieszny sposób? Jeżeli panu wszystko jedno, jak pan mówi, niechże pan da nam klucz od tej swojej budy koncertowej; urządzimy spokojną partję kart — skromniutki banczek — przy jakich dwunastu świecach. Pańscy klienci bardzoby to sobie chwalili — o ile mogę sądzić ze sposobu, w jaki zakładali się przy partji écarté, którą rozegrałem z tym blondynem o dziecinnej twarzy — jak to on się nazywa? Oni wszyscy tęsknią poprostu za skromnym banczkiem. Boję się że Marcin wziąłby panu za złe, gdyby się pan opierał; ale naturalnie nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Pomyśl pan tylko, ile oni wypiją.
Schomberg podniósł wreszcie oczy i ujrzał błyski pod szatańskiemi brwiami pana Jonesa, w dwóch ciemnych, nieprzeniknionych jamach, zwróconych w jego stronę. Wstrząsnął się, jakby tam czyhały okropności gorsze od mordu i rzekł, wskazując głową na Ricarda:
— Ręczę że ten nie zawahałby się ani na chwilę i dźgnąłby mię odrazu, gdyby miał pana za plecami. Czemuż nie zatopiłem szalupy i siebie samego w dodatku, zanim przybiłem do tego parowca, który was przywiózł! Ale niech tam, żyję w piekle już od miesięcy, wasza obecność nie robi mi wielkiej różnicy. Dam wam halę koncertową — i niech to wszyscy djabli! Ale jak będzie z kelnerem obsługującym gości?