Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bnemi sposobikami wszelkiego rodzaju; ale w takim interesie nigdy i nikomu nie zawadzi mieć jak najwięcej szans posunięcia się naprzód.
Gdy mój przyjaciel wyszedł, przedstawiła mi się egzystencja Jacobusa i jego córki, jako bytowanie dwojga samotnych wyrzutków na odludnej wyspie; dziewczyna ma schronisko w domu, jak gdyby w pieczarze skalnej, a Jacobus wyruszył na poszukiwanie jakiejś strawy dla obojga — zupełnie jak dwoje rozbitków, żyjących ciągłą nadzieją na jakiegoś zbawcę, któryby ich wywiódł stamtąd nakoniec do ponownego zetknięcia z resztą ludzkości.
Ale rzeczywista korpulencja Jacobusa nie odpowiadała tej wyobrażalnej romantyce. Gdy znów, jak zwykle, zaszedł na pokład i, popijając zwolna kawę, pytał mię, czy jestem zadowolony — półuchem tylko słuchałem komeraży portowych, które powoli cedził swoją niskobrzmiącą i oszczędnie wysławiającą się mową. Dość wtedy miałem swoich własnych kłopotów. Mój okręt był już skontraktowany, głowę miałem zaprzątniętą pomyślnym i szybkim kursem powrotnym, i nagle potykam się o niedostateczną ilość worków. Katastrofa! Zapas jednego specjalnego gatunku, tak zwanego kieszonkowego, snać całkiem się wyczerpał. Zamówiona partja towaru miała wkrótce nadejść — już płynęła, już była w drodze, gdy tymczasem naładunek mego okrętu utknął w martwym punkcie; było się czego martwić. Moi odbiorcy, którzy mię w pierwszej chwili przybycia witali z taką niby serdecznością, teraz, w charakterze moich dostawców-kontrahentów, słuchali moich utyskiwań grzecznie, lecz nie kwapiąc się z ratunkiem. Ich pryncypał, ten staropanieński chudzielec, który się tak drocząco wstydził bodaj tylko rozmawiać o nieczystym Jacobusie, wyłuszczył mi swój pogląd na rzecz ściśle po kupiecku.