Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój drogi kapitanie — skurczył swe garbowane policzki do łaskawie uprzejmego, rekinowatego uśmiechu, — nie poczytywaliśmy za swój moralny obowiązek uprzedzić pana o możliwej niedoliczce kontyngensowej, zanim pan podpisał kupon kontraktu. Pańską rzeczą było, ściśle mówiąc, zabezpieczyć się przeciwko zajść mogącej przypadkiem zwłoce. Ale my, rzecz prosta, nie będziemy wyzyskiwali tego na naszą korzyść. To istotnie nie nasza wina. Myśmy się sami nie spostrzegli — kończył, sadząc się na ton szczerego wynurzenia i łżąc najwidoczniej.
Po suchej tej perorze, wyznam, zachciało mi się pić. Opanowanie wściekłego gniewu powszechnie sprawia ten skutek; wlokąc się tak bez celu, uprzytomniłem sobie wysoki gliniany dzban w kupieckiej izbie Jacobusowego „składu“.
Ledwie kiwnąwszy raz jeden, nie więcej, zebranym tam panom, zalałem swoje oburzenie naprzód jednym haustem, potem drugim, a potem ogarnęła mię troska i siedziałem zatopiony w smętnych rozmyślaniach. Tamci czytali, rozmawiali, palili, przerzucali się ponad moją głową jakiemiś, czasem niewymyślnemi żarcikami. Ale moja niechęć towarzyska została uszanowana. Jakoż, nie odezwawszy się do nikogo, wstałem i wyszedłem, ale chyba poto tylko, aby najniespodziewaniej wśród gwałtu sklepowego natknąć się na wyrzutka Jacobusa.
— Witam pana, panie kapitanie, cieszę się. Co? Już na wychodnem? W ostatnich dniach coś mi pan nie wygląda za dobrze. Uciekamy już, hę?
Był po domowemu wpółrozebrany, i jego słowa nie odbiegały od codzienności zajęć, lecz czuło się w nich jakąś człowieczą nutę. Kordjalność jakaś zachowania się,