Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą cichość. — No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie według pańskich życzeń, pan będzie łaskaw nadmienić o tem stewardowi. Przypuszczam, że pan zaraz wyda obiad dla personelu biura.
— Poco? — zawołałem z pewną żywością: — Gdyby mój stosunek handlowy z portem był stały, to inna rzecz. Ależ ja tu zgoła obcy!... Mogę tu nie powrócić w ciągu stu lat. Nie widzę, dlaczego ja... Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte?
— Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu starszych komisantów, szef — to dziewięć, panów trzech — dwanaście osób. Nie powinno zbyt wiele kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda — —
— Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy przeto, że wydaję się już nazbyt miękkim, czy co?
Uderzyła mię w jego nieruchomej postawie jakaś nagle przywdziana godność, a w jego zimnej krwi odczułem cechę niebezpieczną.
— Jest czasu poddostatkiem, by to obmyśleć — zakończyłem wątło, machnięciem ręki usiłując go się już pozbyć. Ale przed odejściem zdążył nadmienić z ubolewaniem, że dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „zakładzie“, bym spróbował cygar. Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio.
— Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich ilości — dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił kajutę.
Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół.