Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaofiarowanie tych kwiatów było zrobione tak finezyjnie, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko je wąchać, gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę kwiatów znakomicie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie zaprowadziłem u siebie naokoło górnego okna poprzybijanych półek pod doniczki z kwiatami, którebym z sobą brał na morze. Miałby on zręcznego rzemieślnika, któryby załatwił dopasowanie półek w ciągu jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin — —
Koniuszczki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały na krawędzi stołu po jednej stronie filiżanki z kawą i po drugiej. Z jego twarzy nie schodził wyraz niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się sam do siebie. Oświadczyłem, że bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać górnego okna na oranżerję poto jedynie, ażeby wieczną potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne.
— Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A kłopotu z tem doprawdy niema.
— Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń pozostawi górne okno otwarte podczas chłodnej morki, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała grządka już martwa.
Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W czas jakiś potem rozkleiły się jego tłuste wargi, pytając, czy nie widziałem się jeszcze z jego bratem.
Odpowiedziałem krótko-węzłowato:
— Nie, jeszcze nie.