Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obojętności tej jakoś nie czułem. Dajmy nato, że zaprzątanie się moralną stroną swego handlarza okrętowego jest absurdem, chociażby ten handlarz utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobistość na pierwszy mój dzień w przystani nałożyła swoją pieczęć w sposób wam już wiadomy.
Po tym wstępnym bohaterskim czynie, Jacobus ukazywał się we wszelkiej innej postaci, tylko nie natręta. Dzień w dzień, od samego rana, był poza domem, i w czółnie objeżdżał okręty, które kolejno obsługiwał, zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by przy okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnem wzięciem, kiwnąłem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w jadalni. Rzuciwszy okiem na stół, dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem, podał mi do wiadomości: z własnego ogrodu; ma bardzo niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym... Odwrócił się. — Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w obszernym dzbanku, jeżeli łaska.
— Sprawia pan — zapewniłem go żartobliwie, siadając przy stole, — że mam uczucie, jak gdybym był jakąś wcale ładną dziewczyną, i nie powinno go dziwić, że się rumienię.
Lecz on był zajęty układaniem swej daniny kwiatowej przy kredensie.
— Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę.
Wypowiedział tę prośbę swym zwykłym, niskim półgłosem.