Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzgardę dla własnych swych uczuć. Upiorne przywidzenia! — mawiał o nich. A jednak — gdy człek się już zestarzał — czyż ostało się cokolwiek, coby nie było upiornem mamidłem? Prawda, była jeszcze Fleur! Przykuł wzrok do drzwi wchodowych. Przyjść miała niewątpliwie — jednali czasami kazała mu długo czekać, a jakże!...
Naraz ujrzał coś jakby gza w ludzkiej postaci — małą, szczupłą osóbkę odzianą w morskiego koloru dżibbah z metalowym paskiem oraz w przepaskę przytrzymującą jej niesforne czerwono-złote włosy, gęsto przetkane siwizną. Rozmawiała właśnie ze służbą galerji; w jej oczach, podbródku, włosach i temperamencie uderzyło go coś, co mu było skądś znanem — coś co mu przypominało płowego jamniczka szkockiego, oczekującego podania obiadu... To chyba Juna Forsyta... Niema wątpliwości! Juna Forsyte... jego kuzynka... zdąża akurat ku jego schronieniu! Usiadła obok niego, głęboko zamyślona, wyjęła notatnik i zaczęła coś zapisywać ołówkiem. Soames siedział nieporuszony. Bodaj licho wzięło to kuzynostwo!
— Obrzydliwe! — usłyszał jej pomruk. W tejże chwili, jakgdyby wyczuwając obecność obcego człowieka, który słyszał jej słowa, spojrzała w jego stronę. Stało się, co tylko mogło się stać najgorszego.
— Soames! Soames zlekka odwrócił głowę.
— Jakże się miewasz? — bąknął. — Nie widziałem cię od dwudziestu lat.
— Nie. Cóż ciebie tu sprowadziło?
— Moje grzechy — odrzekł Soames. — Co za rupiecie!
— Rupiecie? Och, tak... istotnie! To jeszcze tutaj nie dotarło!
— I nigdy nie dotrze — oświadczył Soames — rzecz taka u nas musi zrobić zupełną klapę.