Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w obecności syna, który prawdopodobnie nie wiedział o niczem — byłoby zbawiennem skinieniem palca Nemesis, który niewątpliwie prędzej czy później musiał na niej spocząć!
Napół uświadamiając sobie, że podobna myśl w głowie Forsyte’a — i to tak podeszłego wieku — była niedorzecznością, Soames sięgnął do zegarka. Już po czwartej! Fleur się spóźnia! Poszła do jego siostrzenicy, Imogeny Cardigan, gdzie ją pewnie zatrzymano na paleniu papierosów, pogawędce i tak dalej... Doszedł go śmiech chłopca, a potem jego słowa:
— Mamusiu, czy to dzieło jednego z kulawych kacząt cioci Juny?
— Paweł Post... tak mi się wydaje, kochanie.
To słowo obudziło w Soamesie lekki dreszcz; nigdy nie słyszał, by miała je na ustach... Naraz ona go dostrzegła. Jego oczy musiały mieć w sobie coś z sardonicznego spojrzenia Jerzego Forsyte’a, gdyż jej dłoń, odziana w rękawiczkę, jęła wygładzać fałdy na sukni, brwi uniosły się w górę a twarz przybrała kamienny wyraz.
Ruszyła dalej.
— Toci dopiero dziwadło! — ozwał się chłopak, biorąc ją znów pod ramię.
Soames powiódł za nimi oczyma. Chłopak był przystojny, miał Forsyte’owski podbródek, oczy głęboko osadzone, ciemnoszare; poza tem jednak rozlewało się ponad nim coś słonecznego, niby szklanka starego cheresu — może jego uśmiech, może włosy. Nie zasłużyli na to oni... tych dwoje!
Gdy Irena z synem przeszła do następnego pokoju, Soames, straciwszy ich z oczu, jął w dalszym ciągu przyglądać się „Miastu Przyszłości“ — jednakże nie widział go wcale. Nieznaczny uśmiech wygiął mu usta. Wszakże on, Soames Forsyte, odczuwał po tylu latach