Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o tem... uważałem to za rzecz zbyteczną... ale... ale ty jesteś mi wszystkiem. Twoja matka... — tu zatrzymał się, wpatrując się w szklaną wenecką czarkę do obmywania rąk po obiedzie.
— Tak?
— Ty jesteś mą jedyną pociechą... skarbem mych oczu. Nigdy nie miałem... nie pragnąłem nigdy niczego, odkąd tyś na świat przyszła.
— Wiem o tem — bąknęła Fleur.
Soames zwilżył wargi.
— Może myślisz, że w tej sprawie mogę pójść ci na rękę i pomóc ci w czemkolwiek. Mylisz się bardzo. Jestem... jestem bezradny.
Fleur nie odzywała się.
— Abstrahując już od moich własnych uczuć — mówił dalej Soames tonem bardziej już stanowczym — musisz wiedzieć, że tamci dwoje nie odpowiadają za żadne z moich przyrzeczeń. Oni... oni mnie nienawidzą, jak nienawidzi się tego, kogo się skrzywdziło.
— Ale on... Jon...
— On jest ich ciałem i krwią, ich jedynem dzieckiem. Prawdopodobnie on jest dla niej tem, czem ty dla mnie. Z tem już kwita.
— Nie! — zawołała Fleur. — Nie, ojczulku!
Soames oparł się o tylną poręcz krzesła, tworząc obraz bladej cierpliwości, jakgdyby zdecydował się nie okazywać po sobie najmniejszego wzruszenia.
— Słuchaj! — rzekł. — Ty chcesz przeciwstawić uczucia dwóch miesięcy... tak, dwóch miesięcy... uczuciom żywionym przez trzydzieści pięć lat! I cóż zamierzasz przez to osiągnąć? Dwa miesiące... pierwszą miłostkę, parę spotkań, kilka przechadzek i pogawędek, dwa lub trzy całusy... to stawiasz przeciw... przeciw wszystkiemu, czego nie możesz sobie wyobrazić... czego nie wyobrazi sobie nikt, kto tego nie przeżył. Bądźże roz-