Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ślała — jeżeli nie chcą mi dać takich chwil rozkwitu i nie pozwalają, bym była w te chwile szczęśliwa.
Wszak nie było przeszkód istotnych, takich jak nędza lub choroba — jedynie tylko jakiś sentyment, upiór nieszczęsnej przeszłości! Jon miał rację. Ci starzy ludzie nie uznają niczyich praw do życia! Robią omyłki, dopuszczają się zbrodni — i chcą, żeby dzieci wypłacały dług przeszłości!
Wiatr przycichł; komary poczęły gryźć dotkliwie. Fleur wstała, uszczknęła gałązkę wiciokrzewu i weszła do domu.
Wieczór był parny, tak iż Fleur i jej matka musiały włożyć cienkie, blade sukienki. Kwiaty na stole przy kolacji też były blade. Jakaś powszechna bladość uderzyła Fleur. Blada była twarz jej ojca, ramiona jej matki; blade były boazerje ścian, przybladł szary welwetowy kilimek, cień lampy, a nawet i zupa przybrała odcień jakiś bladawy. W całym pokoju nie było ani jednej plamki kolorowej. Nie było nawet wina w bladych szklankach — bo nikt go nie pił. Co nie było blade, miało barwę czarną — a więc ubranie ojca, odzież służącej, piesek spoczywający ociężale na parapecie okna; zczerniały nawet kremowe desenie na firankach. Przez okno wleciała ćma — i ona też była blada. I cisza jakaś nieledwie żałobna towarzyszyła całej wieczerzy, wśród tego gorąca.
Gdy Fleur chciała po kolacji wyjść za matką, ojciec przywołał ją do siebie.
Usiadła koło niego przy stole i odpiąwszy bladą gałązkę wiciokrzewu, przytknęła ją do nosa.
— Myślałem o tem... — przemówił.
— Tak, kochany?
— Jest mi niewymownie przykro omawiać tę sprawę, ale na to niema rady. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, czem jesteś dla mnie... Nie mówiłem nigdy