Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiedy myślową głębię ludzi genjalnych. Młoda i szlachetna twarz Strumołowskiego stała się nagłe wcieleniem szyderstwa.
— Ciągnąć, tu nikt nie ciągnie... bierze się tylko to co się należy... dziesiątą część tego co się należy. Pani pożałuje tych słów, panno Forsyte.
— O nie! — ozwała się Juna. — Nie pożałuję.
— Aha! Na tem znamy się dobrze, my artyści... wy nas przyjmujecie, by zabrać nam wszystko co tylko można. Ja od was niczego nie potrzebuję! — I wypuścił nosem cały obłok dymu z papierosa, otrzymanego od Juny.
Z zamętu zelżonego wstydu wyłonił się mroźny powiew decyzji:
— Doskonale, więc może pan zabierać swoje manatki!
Ale w tejże chwili pomyślała:
— Biedny chłopak! Gnieździ się na poddaszu, a pewnie nie ma na taksówkę... I jeszcze wobec tych ludzi... nie, to byłoby wstrętne!
Strumołowski gwałtownie potrząsnął głową; włosy jego, mocne, lśniące i zbite jak złota blacha, nie rozwiały się.
— Nie mogę żyć samem powietrzem — odpowiedział głosem piszczącym — często bywałem do tego zmuszony... dla sztuki. To wy, burżuje, zmuszacie nas do wydawania pieniędzy.
Słowa te uraziły Junę, jak kamyk, pod same żebro... Po wszystkiem co zrobiła dla sztuki, po całem wżywaniu się w kłopoty sztuki oraz kulawych kacząt — spotkało ją oto coś podobnego! Właśnie siliła się na należytą odpowiedź, gdy drzwi się otwarły i Austrjaczka zamruczała:
— Jakaś młoda panienka, gnädiges Frdulein.
— Gdzie?