Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie powinnam już marudzić. Koło następnego żywopłotu nie powinniśmy przechodzić... on taki odsłonięty! Dojdźmy tylko do niego i powiedzmy sobie: dowidzenia!
W milczeniu, trzymając się za rękę, szli obok siebie ku żywopłotowi, gdzie maiły się pęki wiośnianego kwiecia, to białej to różowej barwy.
— Mój klub to „Talisman“, Stratton Street, Piccadilly. Listy będą tam całkiem bezpieczne, a ja tam zachodzę mniej więcej raz w tygodniu.
Jon skinął głową. Twarz miała w tej chwili wyraz niesłychanego przygnębienia, a oczy patrzyły tępo wprost przed siebie.
— Dzisiaj jest dwudziesty trzeci maja — rzekła Fleur; — dziewiątego lipca o trzeciej popołudniu będę przed „Bachusem i Arjadną“; będziesz?
— Będę.
— Jeżeli czujesz się tak nietęgo, jak ja w tej chwili, to dobrze. Dajmy przejść tym ludziom! Przechodził jakiś pan z panią, prowadzący na spacer swą dziatwę; wszystko to było wystrojone po niedzielnemu.
Ostanie z nich minęło już furtkę.
— Rodzinna idylla! — ozwała się Fleur i otarła się o żywopłot głogów. Kwiecie rozsypało się nad jej głową, a jeden pęczek różowy przesunął się po jej policzku. Jon skwapliwie wyciągnął rękę, by go pochwycić.
— Dowidzenia, Jonie!
Po raz drugi stanęli, z rękoma złączonemi silnym uściskiem. Następnie usta ich spotkały się po raz trzeci, a gdy już wymieniali słowa pożegnania, Fleur nagle zerwała się i przemknęła się chyżo przez furtkę. Jon stał w miejscu, gdzie go opuściła, przytuliwszy do czoła ów pęczek kwietny... Odeszła! Odeszła na wieczność całą — na siedem tygodni bez dwóch dni! A oto