Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja zaś uważam ich za biednych nieszczęśliwców — odpowiedział Jon. Wyglądało to, jakgdyby się kłócili... i to właśnie w tym ostatecznym, strasznym momencie, gdy poza ostatnią szparą w wiklinie widać już było miejsce ich rozłąki!
— Dobrze, dobrze, idź pomagać swym nieszczęśliwcom i nie myśl już o mnie...
Jon stanął, nie mówiąc ni słowa. Nogi się pod nim trzęsły i pot wystąpił mu na czoło. Fleur stanęła również i zmarszczywszy brwi, spoglądała na rzekę.
— Muszę wierzyć niejednemu — ozwał się Jon z jakąś udręką w głosie; — wszyscy winniśmy radować się życiem.
Fleur zaśmiała się.
— Tak... i tego właśnie nie uczynisz, jeżeli się o to nie postarasz. Ale może u ciebie radowanie się z życia polega na tem, żeby unieszczęśliwiać samego siebie? Prawda, że takich ludzi dużo na świecie!...
Była blada, oczy jej ściemniały, wargi stały się jakby Węższe. Byłaż to Fleur, co tak poglądała na wodę? Jon miał nierealne poczucie, jakoby w tej chwili czytał rozdział jakiejś książki, gdzie kochanek ma wybierać pomiędzy miłością i powinnością... Ale w tejże chwili Fleur obejrzała się na niego. Nigdy wpierw owo bystre spojrzenie nie miało w sobie czegoś równie upajającego. Podziałało nań zupełnie, jak szarpnięcie łańcucha oddziaływa na przykutego brytana — przywiodło go do niej i kazało mu się kornie łasić u jej stóp.
— Nie bądźmyż niemądrzy! — odezwała się; — czasu mamy tak niewiele. Patrz, Jonie, stąd widać miejsce, gdzie mam się przeprawić przez rzekę... Tam za zakrętem, gdzie zaczyna się las...
Jon ujrzał przyczółek dachu, parę kominów i skrawek muru przeświecający skroś drzew... i serce w nim zdrętwiało.