Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem, że jakiekolwiek stosunki z nimi są dla mnie bezcelowe i niezdrowe, to też nie chcę ich wcale. Sądzę, że ludziom można dopomódz tylko wtedy, gdy chcą tej pomocy.
Marcin zaczął pogwizdywać.
— Wiesz co, jesteś nieco brutalny, — rzekła Tymjana.
— Poprostu brutalny, nietylko „nieco“. W tem cała różnica.
— Na twoją niekorzyść!
— Nie sądzę, Tym! Nie było odpowiedzi.
— Spojrzyj na mnie.
Tymjana bardzo wolno skierowała wzrok na niego.
— No, co? — Należysz do nas, czy nie?
— Należę! naturalnie.
— Nieprawda!
— Należę.
— Nie będziemy się o to spierali. Daj mi rękę.
Objął jej dłoń uściskiem. Różową łuną zajaśniały lica Tymjany. Nagle wyrwała dłoń.
— Patrz, stryj Hilary!
Istotnie nadchodził Hilary, poprzedzany przez drepcącą Mirandę. Ręce miał założone na plecach, twarz spuszczoną ku ziemi. Młoda para na ławce siedziała, śledząc go wzrokiem.
— Pogrążony w zadumie nad sobą — szepnął Marcin; — zawsze tak chodzi. Pomówię z nim o tej sprawie!
Rumieńce na licach Tymjany z różowych stały się purpurowe.
— Nie!
— Dlaczego?
— Bo... to nowe... — Nie mogła wymówić wyrazu „ubranie.“ Zdradziłaby się ze swemi przypuszczeniami.
Hilary zmierzał ku ławce, lecz Miranda, spostrzegłszy Marcina, zatrzymała się, jakgdyby mówiła: „To człowiek czynu. Taki mógłby mnie targać za uszy...“ I, zawracajac, niby nieumyślnie, usiłowała poprowadzić Hilarego w inną stronę. Pan jej wszelako zobaczył już siostrzenicę. Zbliżył się i usiadł na ławce obok niej.
— Mówiliśmy właśnie o tobie, — rzekł Marcin, — patrząc na niego bacznie, tak jak spogląda młody pies na psa starego odmiennej rasy. — Byliśmy z Tymjaną u Hughs’ów, na Hound Street. Stosunki tam coraz bardziej naprężone i gro-