Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej samej jednak chwili jego ofiara zaczęła ponownie wyrzucać z siebie słowa pełne gwałtownej nienawiści i gniewu. Pod wpływem nagłego impulsu położył George rękę na ramieniu siedzącego.
Bosinney wzdrygnął się i odwrócił szorstkim ruchem głowę.
— Kto pan taki? Czego pan ode mnie chce?
George byłby dobrze utrzymał się w swojej roli w świetle gazowych latarni, w ramach zwykłego środowiska, którego był tak wytrawnym znawcą; wpośród tej mgły wszelako, nadającej wszystkiemu dokoła widmowo nierzeczywisty pozór, zatracającej wyrazistość faktycznych wartości i forsytowskich ocen przyziemnych, uległ dziwnie niesamowitemu oszołomieniu, usiłując też śmiało spojrzeć manjakowi prosto w oczy, pomyślał:
— Gdybym tylko zobaczył wpobliżu policjanta, oddałbym mu go w ręce; nie nadaje się biedak do spacerowania na wolności.
Bosinney wszakże, nie czekając na odpowiedź, zerwał się z ławki i wsiąknął w mgłę. George pośpieszył za nim, trzymając się jednak tym razem nieco zdała, jakkolwiek bardziej jeszcze niż kiedykolwiek był zdecydowany nie tracić swojej zwierzyny z oczu.
— Nie może przecież biec tak do nieskończoności — pomyślał. — Prawdziwie cudowna czuwa nad nim Opatrzność, że nie został jeszcze przejechany!
Przestał już wypatrywać policjanta, znów bowiem zapłonął w nim święty ogień sportowca.
Bosinney parł naprzód szalonym pędem, prując coraz bardziej zgęszczającą się mgłę, mimo to tropiący go zdawał sobie sprawę z pewnej już metodyczności jego biegu — widoczne było, że zdąża on już ku wyraźnemu celowi, śpiesząc w zachodnim kierunku.
Idzie do Soamesa — jak mi Bóg miły! — pomyślał George. — Świadomość ta pociągnęła go nadzieją