Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

celu, opłacającego trud pogoni. Nie lubił nigdy stryjecznego swojego brata.
Dyszel przejeżdżającej dorożki otarł się o jego ramię, zmuszając go do gwałtownego odskoczenia. Nie miał zamiaru dać się zabić dla Pirata, ani dla nikogo innego. Z dziedzicznym wszelako, iście forsytowskim uporem starał się nie tracić z oczu śladu, wpijając oczy w mgłę, wyściełającą wszystko dokoła z wyjątkiem cienia tropionego przez niego człowieka i mdłego światełka najbliższej latarni.
Nagle niezawodny instynkt miejskiego szlifibruka podpowiedział George’owi, że znajduje się w Piccadilly. Tutaj już mógł trafić poomacku. Wolny od wysiłku geograficznej niepewności, oddał się całkowicie myśli o nieszczęśliwym Bosinney’u.
Kiedy tak biegł długą aleją, z którą nieodłącznie wiązało się mnóstwo jego przeżyć, jako dziecka miasta, wyłoniło mu się z zakamarków pamięci, na tle bagna dwuznacznych miłostek, jedno niezwykle jasne wspomnienie młodości. — Wspomnienie, wciąż jeszcze żywe, wyczarowujące mu wpośród mroku i oparów tej mgły londyńskiej, pamięć zapachu siana, blasku światła księżycowego, uroku nocy letniej — nocy, podczas której w najciemniejszym cieniu gazonu usłyszał z ust kobiety wyznanie, że nie jest jedynym jej posiadaczem. Przez chwilę zdawało mu się, że nie kroczy wpośród ciemności Piccadilly, ale leży znów, z piekłem wrącem mu w duszy i twarzą wtuloną w słodko pachnącą, sperloną rosą trawę, w wydłużonym cieniu, kładącym się z wysokich topoli i kryjącym światło księżyca.
Ogarnęła go tęsknota za opleceniem szyi Bosinneya ramionami swojemi i powiedzeniem mu:
— Chodź ze mną, drogi chłopcze. Czas leczy najkrwawsze rany. Chodź i utopmy smutki nasze w winie!