Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Soames cofnął się wgłąb wnęki i stanął tak, aby widzieć żonę, wchodzącą do hallu.
Weszła, otworzywszy sobie drzwi własnym kluczem, odstawiła parasolkę i stanęła przed lustrem, aby przejrzeć się w niem. Policzki jej były zarumienione, jakgdyby spalone na słońcu; wargi jej rozchylał uśmiech. Nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie ramiona, jakgdyby chcąc objąć w uścisku samą siebie, przyczem z ust jej zerwał się krótki śmiech, uderzająco podobny do szlochu.
Soames postąpił parę kroków naprzód.
— Bardzo ładnie! — rzekł.
Drgnęła i, jak rażona strzałą, zwarła się w sobie, chcąc przejść mimo niego na schody. Zastąpił jej drogę.
— Dlaczego taki pośpiech? — zapytał i oczy jego przywarły żądnie do pasma jej włosów, które wysunęło się i zwisło nad uchem.
Prawie że nie poznawał jej. Wydawała się rozognioną, tak mocnym rumieńcem płonęły jej policzki, tak błyszczały jej oczy, takim żarem tchnęły jej wargi, tak ciepły ton miała barwa nieznanej mu dotychczas jej bluzki.
Podniosła rękę i odgarnęła spadający lok złocistych włosów. Oddychała często i głęboko, jakgdyby po pośpiesznym biegu i z każdym oddechem fala aromatu promieniować się zdawała z jej włosów, z całego jej ciała, niby zapach rozwierającego się kwiatu.
— Nie podoba mi się ta bluzka — wycedził zwolna — zbyt luźna, bez żadnej linji!
Podniósł rękę w kierunku jej piersi, ale ona szybkim ruchem odsunęła jego dłoń.
— Nie dotykaj mnie! — zawołała.
Schwycił ją za napięstek; wyrwała mu się.
— Gdzie raczyłaś być? — zapytał.