zbędnej mi do szczęścia i zdrowia? Może ostatecznie Soames słusznie czyni, korzystając ze swoich praw i przyczyniając się własnym przykładem do podtrzymania i umocnienia uświęconej zasady posiadania, z której korzystamy wszyscy — z wyjątkiem tych, którzy cierpią z tego powodu?
Pogrążony w rozmyślaniach tych, wstał z krzesła, przecisnął się pomiędzy tłumem siedzących, wziął kapelusz i, snując się ociężale przez rozprażone, natłoczone pojazdami, przepojone niemiłemi zapachami, zapylone ulice, skierował się ku domowi.
Zanim stanął na Wistaria Street, wyjął z kieszeni list ojca i, podarłszy go starannie na drobne strzępy, rozwiał je w pyle gościńca.
Otworzył drzwi swojego domu kluczem od zatrzasku i, wszedłszy, zawołał żonę po imieniu. Okazało się jednak, że wyszła, zabrawszy z sobą Jolly i Holly i dom był pusty. W ogrodzie tylko pies, Baltazar, leżał pod drzewem, oganiając się przed natarczywością much.
Młody Jolyon usiadł przy nim pod gruszą, która nie rodziła już owoców.
Nazajutrz po owej wycieczce do Richmondu wrócił Soames z Henley rannym pociągiem. Nie interesując się szczególnie sportami wodnemi, traktował wizytę swoją raczej jako kwestję interesu, aniżeli przyjemności; nie chciał odmawiać przyjęcia zaprosin jednego z poważniejszych swoich klientów.
Ze stacji kolejowej udał się wprost do City, nie znalazłszy tam wszelako nic szczególnego do załatwienia, wyszedł z biura o trzeciej, rad z okazji spokojnego