Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powrotu do domu. Irena nie spodziewała się go. Nie miał bynajmniej zamiaru szpiegowania jej, nie widział jednak nic zdrożnego w niespodziewanym takiem zjawieniu się.
Przebrawszy się w spacerowe ubranie, wszedł do salonu. Zastał ją tam, siedzącą bezczynnie w rogu kanapy, na ulubionem jej miejscu. Miała podkrążone oczy, jakgdyby po spędzeniu bezsennej nocy.
— Co się stało, że jesteś tutaj? — zapytał. — Czy oczekujesz kogo?
— Tak... właściwie nikogo szczególnego.
— Kogo?
— Pan Bosinney uprzedził, że może wstąpi.
— Bosinney?! Powinien być na budowli.
Na uwagę tę nie dała odpowiedzi.
— Chciałbym, żebyś pojechała ze mną do Składów, a potem pójdziemy do Parku.
— Nie mam ochoty wyjść. Boli mnie głowa.
— Zawsze, ile razy chcę, żebyś coś zrobiła, wymawiasz się bólem głowy. Dobrze ci zrobi, jak posiedzisz trochę w cieniu drzew.
Milczała.
Soames milczał także przez kilka minut; wreszcie rzucił cierpką uwagę:
— Nie wiem, jak sobie wyobrażasz twoje obowiązki żony. Nie dawałaś nigdy dowodu rozumienia ich!
Nie spodziewał się z jej strony odpowiedzi, odpowiedziała jednak.
— Starałam się spełniać twoją wolę; nie moja wina, że nie wkładałam w to całej duszy.
— A czyja w takim razie? — Spojrzał na nią zukosa.
— Przed pobraniem się naszem przyobiecałeś, że uwolnisz mnie od siebie, o ile małżeństwo nasze nie miałoby okazać się szczęśliwem: Czy podług ciebie jest ono szczęśliwe?